środa, 29 stycznia 2014

Rozdział 4

    Szkoła była znacznie większa, przestronniejsza i okazalsza od mojej w Fort Nelson. Tutejsi licealiści pochodzili z różnych stron świata; było tu więcej czarnoskórych, oraz tych o azjatyckiej urodzie. Razem z Harrym wkroczyliśmy do szatni, przed którą kłęblili się uczniowie. Jako jedna z nielicznych nie miałam na sobie żadnego okrycia.
    - Nie jest ci zimno? - spytał mnie Harry, zdejmując swoją kurtkę i podając ją szatniarce.
    - Gorąco - odparłam, wzruszając ramionami. - Widzę, że odzwyczaiłeś się już od kanadyjskiego klimatu - dodałam z uśmiechem.
     Chłopak oprowadził mnie szybko po większości korytarzy i pokazał sale lekcyjne, wciąż trzymając mnie za rękę. Na nasz widok (a raczej na mój) niektórzy wymieniali między sobą rozbawione spojrzenia. Ta akcja z parkingu musiała naprawdę idiotycznie wyglądać. Westchnęłam. Przelotnie przejrzałam się w szybie od drzwi i szybko poprawiłam sobie włosy.
     Stanęliśmy przed sekretariatem, kiedy Harry puścił mój dłoń.
     - Tu odbierzesz plan lekcji - poinformował mnie - Zostało pięć minut do dzwonka, mam matmę z Bannerem - skrzywił się. - Na pewno sobie poradzisz.
      - Harry - zatrzymałam go ręką, zanim się odwrócił - Naprawdę jeszcze raz ci dziękuję, za wszystko. Nie wiem jak to się stało z tym autem..
      - Ja też nie - zaśmiał się serdecznie - Wypadło ci koło, jesteś pewna że dobrze je wstawili?
      - Wiesz, że się na tym nie znam - wyjąkałam.
      - Nie przejmuj się - dodał już poważnie. - Nie było wcale tak źle, zawsze mogłaś się na środku parkingu jeszcze przewrócić, nie?
    Pierwszy raz dzisiaj uśmiechnęłam się, tak po prostu, bez przymusu. Harry jak zawsze działał na mnie jak proszek rozweselający.
     - Do zobaczenia w stołówce? - uśmiechnął się przyjaźnie i zniknął za rogiem, pędząc na lekcję.
     - O ile trafię... - mruknęłam do siebie. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak bardzo mi go brakowało przez ten czas.Wypuściłam powietrze z ust i weszłam do sekretariatu.
   Pomieszczenie było bardzo przytulne, na pomarańczowych ścianach ułożona była schludna boazeria, a na wielu półkach stały paprotki. W rogu stał jakiś brunet, przeglądający gazetki. Podeszłam do lady, za którą stała ruda kobieta o miłym spojrzeniu.
    - Dzień dobry, przyszłam...
    - Się zameldować?- dokończyła za mnie z uśmiechem. Kiwnęłam głową. No proszę, a jednak byli tu jacyś normalni ludzie.
    - Jak się nazywasz skarbie? - spytała mnie i podeszła do wielkiego regału z małymi szufladkami, na których ponaklejane zostały literki.
    - Noemi Edwards.
Sekretarka zaczęła grzebać w odpowiedniej przegródce i wcisnęła mi w ręce dwie karteczki. - Proszę, oto twój plan lekcji, plus spis nauczycieli. - Nie zapomniała o promiennym uśmiechu.
    - Dziękuję, to wszystko? - spytałam. Kobieta pokiwała głową, odwzajemniłam uśmiech. Odwróciłam się w stronę drzwi i zaskoczona zauważyłam, że brunet, siedzący w fotelu posyła mi ostre, niemal wiercące na wylot spojrzenie. Zatrzymałam się, zbita z tropu.
   - Co jest, skarbie? - sekretarka spoglądała na mnie troskliwie znad papierów. - Może usiądziesz się na spokojnie w fotelu?
    Spojrzałam na nią, a potem znów na chłopaka. W pokoju stał tylko jeden fotel. Miałam usiąść mu na kolanach czy co? Brunet uśmiechnął się szeroko, rozbawiony moją zdezorientowaną miną, ukazując białe, proste zęby. Z odległości dwóch metrów zauważyłam, jaki ma intensywny kolor oczu. Błękit. Poprawił sobie ułożone starannie na żel włosy i znów wwiercił we mnie wzrok.
   - Nie, dziękuję.. Do widzenia - szybko opuściłam sekretariat i oparłam się o drzwi po drugiej stronie. Jezu, czy ci wszyscy ludzie mnie aż tak tu nienawidzą? W Kanadzie nie mieli takiego problemu z zaakceptowaniem mnie. Zawsze wydawało mi się, że jestem miła.
    Odetchnęłam głęboko i mrużąc oczy wpatrywałam się w nowy plan lekcji. Małe literki krążyły mi w oczach. Podniosłam głowę i ruszyłam na pierwszą lekcję angielskiego, z niejaką profesor Turner.
    Weszłam do sali z numerem 266 razem z dzwonkiem. Za biurkiem dostrzegłam wysoką, młodą kobietę o przyjaznym wyrazie twarzy. Blond włosy spięła w estetyczny kok.
    - Musisz być Noemi - uśmiechnęła się do mnie, szukając czegoś w dzienniku. Przytaknęłam. - Proszę, podpisz się tu. - podała mi małą karteczkę, na której złożyłam staranny podpis. - Znajdź sobie wolne miejsce - dodała po chwili, wskazując na klasę.
    Zauważyłam tylko dwa wolne miejsca - jedno obok jakiejś dziewczyny w środkowym rzędzie, i drugie obok obleśnego grubasa, dłubiącego sobie w nosie. Wybrałam pierwszą opcję i zajęłam szybko miejsce, bojąc się, że nauczycielka się rozmyśli. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie łagodnie.
     - Hej, jestem Amy - odezwała się, kiedy skończyłam układać na blacie podręczniki.
     - Hej, Noemi - kiwnęłam głową i uśmiechnęłam się.
     - I jak, podoba ci się u nas? - spojrzała na mnie zachęcająco.
Miałam ochotę odpowiedzieć coś zupełnie innego, niż nakazywała etykieta, ale ostatecznie siłą woli się powstrzymałam.
    - Jest bardzo...fajna - wypaliłam. Miałam nadzieję, że zabrzmiało to choć trochę wiarygodnie. Amy połknęła haczyk.
    - Super. Jesteś z Kanady, prawda? - straciła kompletnie zainteresowanie rozpoczętą lekcją i odwróciła się do mnie na krześle.
    - Skąd wiesz? - zdziwiłam się.
    - Cóż... - Amy zmieszała się - Dużo osób mówiło o twoim przyjeździe, jeszcze dzisiaj.
     Dobry Boże. Nie sądziłam, że plotki w tej szkole aż tak szybko się rozchodzą. Człowiek przeprowadza się do innego kraju, a tam i tak wiedzą o tobie więcej, niż ci się zdaje. Chyba zauważyła moje zmieszanie, więc zwinnie sprowadziła rozmowę na inny tor.
    - I jak tam jest? - zapytała zaintrygowana.
    - Zimniej na pewno - stwierdziłam i zapisałam w zeszycie kilka pojęć z tablicy, by w razie czego mieć notatkę z lekcji.
    - Faktycznie masz jaśniejszą karnację - zauważyła Amy.
Teraz byłam jeszcze bledsza, dostrzegając, że grubas za nami po kryjomu wciska sobie do ust pączka.
    - Proszę o ciszę! - zagrzmiała z pozoru łagodna nauczycielka, waląc dziennikiem o swoje biurko.

     Idąc z Amy w stronę stołówki porównałyśmy plany lekcji. Zadowolona zauważyłam, że chodziłyśmy jeszcze razem na kilka przedmiotów. Polubiłam ją, będąc w jej towarzystwie nie czułam się aż tak samotna.

    Przepychałyśmy się przez tłum uczniów, biegnących na obiad i stanęłyśmy w kolejce. Wzięłam sobie na tacę puszkę coli i pierwszą lepszą kanapkę zza szyby.
   - Hej, Noe! - usłyszałam za plecami i dostrzegłam Harrego, kiwającego do mnie w zapraszającym geście ręką. Siedział przy stoliku razem z kumplami, w których rozpoznałam te wstrętne typy z parkingu. Amy spojrzała na mnie pytająco.
   - Przepraszam - powiedziałam bezgłośnie do chłopaka, wskazując głową na jego towarzyszy. Uśmiechnął się smutno i powrócił do rozmowy.
   - Chodź do nas - odezwała się Amy i pociągnęła mnie za sobą do stolika, przy którym siedziały jeszcze trzy dziewczyny. - Hej, poznajcie Noemi. - zwróciła się do nich i zajęła miejsce koło czarnoskórej dziewczyny, która uśmiechnęła się do mnie promiennie. Jej białe zęby bardzo kontrastowały z ciemną skórą.
    - Hej, jestem Lea - powiedziała, potrząsając czarnymi, kręconymi włosami. - A to Alex i Jannet.
Pokiwałam do nich głową na przywitanie i upiłam łyk z coli. Była chłodna, orzeźwiająca - w sam raz na dzisiejszy dzień.
   - Jesteś z Kanady, prawda? - Alex pochyliła się podekscytowana nad stolikiem. O nie, kolejny zestaw pytań na dziś. - Zawsze chciałam tam pojechać, tam musi być tak...
   - Oh, przestań już - zgasiła ją znudzonym głosem ładna blondynka, przewracając oczami. - Idę coś załatwić z facetem od fizyki, na razie - rzuciła i wyszła ze stołówki, przykuwając wzrok większości chłopaków z pomieszczenia.
    - Nie zwracaj uwagi na Jannet - rzekła Amy, kończąc swoją sałatkę - Ona już tak ma.
    Uśmiechnęłam się lekko i zaczęłam swoją kanapkę. Co jak co, ale jedzenie mieli tu lepsze od tego w Fort Nelson.
  Kiedy przerwa dobiegała końca, a Lea z Alex były pochłonięte rozmową o końcu świata, Amy przysunęła się do mnie i spytała przyciszonym głosem:
    - A ty przyjaźnisz się z Harrym, nie? - grzebała niby to od niechcenia plastikowym widelcem w swojej sałatce.
    - Można tak powiedzieć. - odparłam z łagodnym uśmiechem.
  Pokiwała głową.
    - Jest bardzo zabawny.. uroczy, słodki... - wypaliła nagle ożywionym głosem.
   - Słodki? - przerwałam jedzenie swojej kanapki i wbiłam zaskoczony wzrok w dziewczynę.
   - Słuchaj, jeśli jest już przez ciebie zajęty, to ja...
   - Co? - zaniemówiłam - Podoba ci się Harry? - spytałam, starając się zachować przyzwoitą powagę.
   - Aż tak to widać...? - Amy zarumieniła się. Przybrała minę, jakby cały dzień żyła właśnie dla tego momentu.
   - Nie, to znaczy.. Sama przyznałaś. - spojrzałam przez ramię na zajętego rozmową chłopaka. - My nie jesteśmy razem, to mój przyjaciel z dzieciństwa.
   - Czyli... - przygryzła nerwowo wargę i wgapiła się we mnie pytająco.
   - Czyli nie mam nic przeciwko - zaśmiałam się i odchyliłam na krześle. Amy odetchnęła z ulgą i z rozmarzonym wzrokiem oparła się o stolik. Spojrzałam jeszcze raz na Harrego. I nagle znikąd dobiegło mnie kłujące uczucie zazdrości i nękające pytanie, czy na pewno dobrze zrobiłam.


    *************************************************

Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam :) Komentujcie, a kolejny rozdział postaram się dodać w przeciągu dwóch, trzech dni :)
http://ask.fm/MagdaBrunke



   
  

sobota, 25 stycznia 2014

Rozdział 3

    Obudziłam się, zanim mój budzik zdążył zaalarmować szóstą trzydzieści. Postanowiłam się już nie kłaść, byłam cała w nerwach, nie było po co, jeszcze by mi się co przyśniło. Wstając z łóżka z wciąż zamkniętymi oczami zepchnęłam na podłogę Dextera, smacznie chrapiącego na poduszce obok. Zataczając się lekko podeszłam do okna i z ulgą stwierdziłam, że pogoda nie zapowiada się na słoneczną - nad lasem krążyła ciemna chmura deszczowa. Przynajmniej jedna rzecz mi dziś przypasowała. Na pół przytomna wzięłam szybki, orzeźwiający prysznic (nie zapomniałam o olejku zapachowym) i ubrałam swoją ulubioną niebieską bluzę. Dla własnego bezpieczeństwa postanowiłam nie jeść dziś śniadania - mój brzuch był zwinięty w kłębek od środka. Mimo to, dla zabicia czasu starannie umyłam zalegające od pewnego czasu naczynia koło zlewu,  ignorując pustą zmywarkę.
      Starając się oddychać głęboko ruszyłam po kurtkę do przedsionka, jednocześnie sprawdzając w telefonie adres nowej szkoły. Znajdowała się tylko kilka mil stąd, powinnam dojechać tam bez szwanku. Tak jak wcześniej ustaliłam z rodzicami, zabrałam z szafki kluczyki do samochodu taty i po chwili siedziałam już w srebrnej Toyocie.
    - Dobra, to jak to było... - mruknęłam sama do siebie, przypominając sobie wierszyk instruktora jazdy, sprawdzający bezpieczeństwo. - Pasy są, lusterko jest, boczne jest... cholera. - spojrzałam krytycznie na brutalnie splamione ptasią kupą przednią szybę. O nie, wycierać tego nie będę. Sory.
    Wycofałam powoli z podjazdu i ruszyłam w stronę ulicy głównej. Lada chwila lunie deszcz. Może wyczyści mi samochód z tego świństwa.
    Droga nie była wcale skomplikowana, spodziewałam się raczej wielu skrzyżowań, czy objazdów przez prace drogowe, jednak szło mi całkiem nieźle. Kilka razy Toyota zatoczyła się na jezdni, ale to pewnie przez moje trzęsące się ręce. Na szczęście na kokpicie widniała dopiero 7:20, miałam więc dużo czasu do pierwszej lekcji.
    Parę minut później znalazłam się przed bramą budynku z wielkim napisem "Publiczne Liceum w Dallas". Przełknęłam głośno ślinę i wjechałam na szkolny parking, rozglądając się za ustronnym miejscem. Nagle samochód gwałtownie się przechylił, coś pod moimi stopami zatrzeszczało złowrogo, a kierownica się zablokowała.
     - Cholera! - przeklęłam głośno, zauważając, że utknęłam na środku wjazdu. Jak na razie brama była pusta. Wyciągnęłam kluczyki ze stacyjki i zaczęłam gorączkowo kręcić kierownicą. Drzwi się zablokowały, samochód był zbyt przechylony, i te zahaczały o ziemię. 7:35 - szlag! Za moimi plecami usłyszałam pierwszy klakson zirytowanego kierowcy. Chciało mi się płakać. Następnym razem pójdę pieszo.
    Siedziałam w Toyocie na środku parkingu i zdesperowana wgapiałam się w lusterko, ukazujące korek oczekujących aut. Niektórzy uczniowie wyciągali przez okna głowy i z głupim zacieszem na twarzy obserwowali, co się dzieje. Ktoś nawet coś do mnie krzyczał. Pięknie.
    - Noemi! - ktoś nagle otworzył drzwi od strony pasażera i wyciągnął do mnie rękę. Drugie drzwi. Dlaczego ja na to nie wpadłam?! Zwróciłam się w stronę mojego wybawcy i z otworzyłam usta. Był nim nie kto inny, jak właściciel krwistoczerwonego cacka. Cholera.
    - Dzięki.. - wymamrotałam i podałam mu rękę. Niezdarnie wyciągnął mnie z samochodu i zamknął za mną drzwi. Nigdy, naprawdę przenigdy nie czułam się tak idiotycznie, jak teraz.
   - Wypadło ci koło - poinformował mnie chłopak i kiwnął głową na jednego z uczniów, tego, który do mnie krzyczał. Razem zepchnęli moją Toyotę na pobocze parkingu, dając innym miejsce do przejazdu.  - I po sprawie. - uśmiechnął się do mnie i otrzepał dłonie. - Nic ci nie jest?
   - Skąd znasz moje imię? - wydukałam, czerwona jak burak. Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
   - Ty mnie naprawdę nie pamiętasz - stwierdził zaskoczony i teatralnym gestem podał mi rękę - Jestem Harry Beatlow.
   Zamarłam. Otworzyłam szeroko oczy i usta, nie mogąc wyrzucić z siebie słowa. Ten Harry? Mój najlepszy przyjaciel z dzieciństwa, którego nie widziałam od stu lat, po jego przeprowadzce z Fort Nelson?
    - To niemożliwe... - wyjąkałam, choć wiedziałam, że to on. Tego uśmiechu nie można pomylić. Harry zaśmiał się serdecznie.
    - Ja cię od razu poznałem, nic się nie zmieniłaś. - wyznał. Czułam, że czerwienię się jeszcze bardziej. - Twój ojciec mnie nie wkręcał, jednak przyjechałaś - podszedł do mnie niespodziewanie i uściskał mnie. Uśmiechnęłam się automatycznie na sam jego zapach. Dzieciństwo stanęło mi przed oczami.
    - Harry, dziękuję..Przepraszam..Harry.. - wyrzucałam z siebie po kolei.
    - Ohhh Harry - przedrzeźnił mnie ze śmiechem i wypuścił z objęć. Tak, to na pewno był on. Spojrzał jeszcze raz na samochód. - Nigdy nie byłaś dobrym kierowcą - stwierdził kiwając głową.
Walnęłam go w twarde ramię, aż mnie zabolała ręka.
    - A tobie brakowało do dżentelmena. - odgryzłam się. - Będziemy tu tak stać? - dodałam pytająco, patrząc na złośliwe uśmieszki dojeżdżających uczniów.
    - Skąd. Chodź, pokażę ci szkołę - wziął mnie za rękę i pociągnął w stronę budynku. Właśnie zaczęło padać.
   - A co z moim autem? - spytałam.
   - Mój ojciec ma niedaleko stąd warsztat, zadzwonię do niego po szkole, żeby ściągnął twój samochód - odparł. Idąc slalomem przez sznur licealistów, szukających miejsca na parkingu, minęliśmy czerwony motor.
   - A może najpierw chcesz się przejechać? - zapytał ze śmiechem Harry. Zmiażdżyłam go wzrokiem, choć sama miałam ochotę się roześmiać.


   ***********
    Wszelkie pytania wysyłajcie na mojego aska http://ask.fm/MagdaBrunke  Mam nadzieję, że rozdział Wam się podobał, starałam się go streszczać :) Komentujcie :)

piątek, 24 stycznia 2014

Rozdział 2

    Szłam szybkim krokiem, w żadnym wypadku nie patrząc za siebie. Czy ja zawsze muszę robić sobie taką siarę? Co mnie w ogóle podkusiło, żeby siadać na tym motorze, mogłam się przecież domyślić, że ktoś mnie nakryje. I to jeszcze tamten typ.
   Odchodząc od chłopaka skierowałam się w przeciwną stronę od domu, więc nie pozostało mi nic innego, jak dokończyć moją wycieczkę, idąc na około. Z tego wszystkiego  zrobiło mi się jeszcze bardziej gorąco. Przeczesałam ręką włosy, zmasakrowane przez gniotący kask i odetchnęłam głęboko. Dlaczego nie pomyślałam wcześniej, by zaopatrzyć się w jakieś lżejsze ciuchy? Moja garderoba składała się głównie z bluz i ciepłych sweterków od babci, których tu przy takiej pogodzie za dużo nie wynoszę. Muszę pomyśleć nad jakimiś porządnymi zakupami, w tygodniu pojadę do centrum. Tata czasem chodzi do pracy pieszo, bo ośrodek straży pożarnej znajduje się niedaleko od nas, więc nic się nie stanie, jak raz na jakiś czas pożyczę jego samochód.
    Przebrnęłam wreszcie przez dwie ostatnie uliczki i stanęłam znów przed domem numer siedem. Z tej perspektywy zauważyłam, że chłopak, na którego się natknęłam mieszkał na rogu z drugiej strony. Przeskoczyłam na skraj ganku i wysunęłam głowę zza filara - wciąż tam stał i grzebał coś przy swoim motorze. Kto wie, może mu coś tam popsułam z tymi guziczkami? Szybko wślizgnęłam się do domu.
    Zamknęłam za sobą drzwi i rzuciłam kurtkę na wieszak. Wychodząc z przedsionka, na rogu zderzyłam się z kimś.
    - Tata! - spojrzałam na wysokiego mężczyznę, który przez okres trzech lat w samotności zupełnie nic się nie zmienił. Może tylko przybrało mu kilku zmarszczek na czole, a oczy były nieco zwężone z wysiłku i zmęczenia, ale to wciąż był ten sam facet.
   Przytuliłam się do niego. Pachniał zapałkami, jak zawsze.
    - Noe - zdrobnił moje imię i odwzajemnił uścisk. - Jakżeś ty urosła!
Tak, tak, tato. Patrząc na mój nowy pokój, bardziej niż ci się wydawało.
    - Za to ty nic się nie zmieniłeś - przyjrzałam mu się z uśmiechem.
    - Potraktuję to jako komplement.
    - I słusznie. Mama jeszcze śpi? - spytałam i ziewnęłam ukradkiem. Nieprzespana noc zaczęła dawać mi się we znaki. Tata wypuścił mnie z objęć i lekko uśmiechał się do mnie.
    - Tak, była bardzo zmęczona.
   Razem z Johnym Edwardsem zjadłam moje pierwsze śniadanie, składające się z wczorajszego spaghetti. Tak jak w Fort Nelson - wciąż umiał gotować praktycznie tylko to.
     Do końca dnia nie ruszałam się z domu. Popołudnie spędziłam z rodzicami, jak za dawnych, starych czasów. Mama nawet pochwaliła mieszkanie - stwierdziła, że myślała, że będzie gorzej, a tata przyjął tą uroczą opinię z uśmiechem. Co do wystroju mojego pokoju, przedyskutowałam to z ojcem i delikatnie dałam mu do zrozumienia, że "to nie mój styl". Jako, że od zawsze byłam jego jedynym oczkiem w głowie, dostałam pozwolenie na przystosowanie pokoju do własnych potrzeb i oczywiście zamierzałam z tego skorzystać w stu procentach w najbliższym czasie.
     Wieczorem, kiedy robiłam porządki w szafie i układałam w niej najpotrzebniejsze ubrania, zadzwoniła April, moja najlepsza przyjaciółka.
    - Dziewczyno ty w ogóle żyjesz? - naskoczyła na mnie, kiedy tylko odebrałam telefon. Zaśmiałam się do słuchawki. - I jak tam jest?
    - Żyję, żyję - wymamrotałam. - Jest nie najgorzej. Wreszcie spotkałam się z tatą, dom całkiem niezły.. Ciebie tylko brakuje - dodałam smutno i usiadłam na łóżku.
    - To dopiero pierwszy dzień, a już za tobą tęsknię - usłyszałam jej głos. - Nelson kazał mi cię pozdrowić.
W Fort Nelson codziennie na parapetach domów gromadziło się mnóstwo ptaków, które okazjonalnie dokarmiałyśmy z April jak byłyśmy małe. No właściwie to wpychałyśmy w nie ziarna jak nienormalne, ale to było dla ich dobra. Jednego nawet nazwałyśmy - Nelson -  to był gruby wróbel, który przylatywał pod moje okno bardzo często. Chyba się uzależnił biedaczek.
    - Postaram się was odwiedzić jak najszybciej - obiecałam i uśmiechnęłam się mimowolnie. W pokoju rozległo się ciche pukanie do drzwi. - Przepraszam, muszę już kończyć... Oddzwonię niedługo.
     - No ja myślę, że oddzwonisz.
Pożegnałam się ze śmiechem i rozłączyłam. Na sam głos April dostawałam banana na twarzy, nawet krótka rozmowa z nią poprawiała mi humor i podnosiła na duchu.
     - Wejdź, mamo - rzuciłam w stronę drzwi. Zrobiłam jej miejsce na łóżku i odłożyłam komórkę na biurko.
      - Podoba ci się tu? - spytała mama, siadając naprzeciw mnie po turecku. Miała na sobie ulubiony biały sweter. Pewnie tak jak ja, zastanawiała się na uzupełnieniem części garderoby.
       - Może być - odparłam, kiwając głową. - Fajnie, że jest tata.
Mama uśmiechnęła się przyjaźnie, jej jasne włosy opadły na ramiona. Nie było jej łatwo z myślą, że sobie nie poradziła z utrzymaniem nas, a proszenie o dach nad głową byłego męża było poniżej jej godności.
       - Jutro poniedziałek - rzuciła mimochodem, wypatrując mojej reakcji.
       - Wiem, idę do szkoły - odparłam, starając się, by mój ton głosu był wystarczająco dziarski i pogodny.
       - Nie musisz od razu, wiem, że to dla ciebie trudne...
       - Mamo, naprawdę, poradzę sobie. To tylko szkoła przecież. - uśmiechnęłam się serdecznie. - Jutro o wszystko wypytam, książki i tak dalej. Powiem ci, co i jak. - ziewnęłam teatralnie i przeciągnęłam się. - Chyba już będę się kłaść.
     Naprawdę byłam zmęczona. Miałam ochotę zasnąć i już się nie obudzić.
      - Jasne, skarbie. Podwieźć cię jutro? - mama wstała i pocałowała mnie w czoło.
      - Nie, poradzę sobie. Wezmę samochód taty. Dobranoc. - zgasiłam lampkę i w chwili gdy zamknęły się drzwi, zapadłam w niespokojny sen o jutrze.

                                                       ***


      
Niestety musiałam rozbić akcję na 2 rozdziały ;/ Kolejna część będzie ciekawsza (:



   


    

czwartek, 23 stycznia 2014

Rozdział 1

     Obudziłam się z krzykiem siadając na łóżku. Oddychałam szybko, powietrze łapałam niemal spazmatycznie. Sen był tak przerażająco realny, że aż czułam ukłucie w piersi od ostrza noża, a w uszach wciąż dudnił mi głuchy dźwięk pęknięcia szkła.
      Przymknęłam oczy, położyłam łokcie na kolanach i podparłam głowę o dłonie, by uspokoić oddech. To tylko sen, tylko głupi sen - powtarzałam gorączkowo w myśli, by ogarnąć mętlik w głowie. Ostatnio znałam tę formułkę już na pamięć.
    Nagłe miauknięcie spod poduszki sprawiło, że gwałtownie po raz kolejny podskoczyłam.
      - Boże, Dexter - mruknęłam, kiedy spod pościeli wysunął się czarny łepek kota. - Co ty tu     robisz?
        Słyszałam, jak mama przygotowała mu wczoraj wieczorem posłanie na korytarzu. Widocznie w nocy musiał się tu przypałętać, mimo że tata napalił w kominku.
      - Też miałeś zły sen? - wzięłam delikatnie kota na kolana i podrapałam za uchem, powodując u niego cichy pomruk zadowolenia. Wtulił się w moją koszulkę z nazwą drużyny koszykówki. Jego futerko przyjemnie ogrzewało mi ciało, jeszcze chwila i tempo oddechu wróci do normy. 
      Westchnęłam i rozejrzałam się po pokoju. Orientacyjnie stwierdziłam, że jest około po piątej nad ranem, w północnym Dallas o tej porze niebo spowite było więc jeszcze delikatnym mrokiem. Kiedy oczy przyzwyczaiły mi się do ciemności, zaskoczona otworzyłam je jeszcze szerzej.
      Ściany pokoju pomalowane były z początku na różowo, potem jednak ktoś próbował zmienić je na niebieski, połączony z zielonym. Efekt nie dawał dużego pola wyobraźni - po prostu wyglądało to jak papka przypadkowych farb. Meble należały do białego kompletu z różowymi dodatkami i jak dla mnie były dosyć niskie. Nie wiem jak tata wyobrażał sobie mnie jako szesnastolatkę, ale musiałam mu uświadomić, że jestem nieco wyższa niż myślał. Mimo wszystko byłam dumna, że zamówił nowe meble specjalnie na mój przyjazd a z pokojem uwinął się bardzo szybko. W końcu nasze przybycie ogłosiłyśmy z mamą zaledwie przed dwoma tygodniami.
    Moi rodzice rozstali się nieco ponad cztery lata temu. Nie miałam pojęcia od którego momentu zaczęło się między nimi pogarszać. Po prostu pewnego dnia tata oznajmił, że wyjeżdża, nie poznałam konkretnych powodów. I już nie wrócił. Może lepiej, że odbyło to się w taki sposób; kiedy byłam jeszcze mała, miałam wciąż nadzieję, że wróci lada dzień do naszego malutkiego, chłodnego Fort Nelson, a w każde święta wspominałam o nim w liście do Świętego Mikołaja. Nie pozbawiona nadziei nie cierpiałam więc tak bardzo.
   Mimo wszystko brakowało mi go przez ten czas i nie mogłam się doczekać kiedy go znów zobaczę. Wczoraj w nocy nie zastałyśmy taty w domu, ponieważ miał nocną zmianę w pracy, zostawił nam tylko klucze pod wycieraczką i małą karteczkę na stole, informującą o kolacji jest w lodówce. Byłam ogromnie ciekawa czy się zmienił, czy jego rysy twarzy będą dla mnie wciąż tak samo rozpoznawalne i znajome, jak kiedyś. Czy kiedy na siebie spojrzymy poczuję się tak, jak gdyby nic się nie zmieniło... Jak na razie szło nieźle. W lodówce znalazłyśmy wczorajsze spaghetti, jedyne danie, które i cztery lata temu umiał przyrządzić.
       Nasz wielki przyjazd do Dallas był ostatecznym rozwiązaniem sytuacji podbramkowej, lecz ta zaskoczyła nas dużo szybciej, niż żeśmy z mamą na początku podejrzewały. Kiedy mama straciła swoją pracę w szpitalu jako pielęgniarka, a nasze wszelkie oszczędności się skończyły, naszym ostatnim groszem w kieszeni pozostał właśnie tata, który, jak na faceta przystało, pomimo tego, że z mamą nie łączyło go już to co kiedyś, przyjął nas pod swój dach, na czas szukania nowego mieszkania bądź pracy. Osobiście myślę, że zrobił to głównie dla mnie. Według mnie moglibyśmy bez problemu zamieszkać znów wszyscy razem na stałe, jednak mama nie chciała się zgodzić. Świetnie sobie radziła z moim "nastoletnim buntem", jednak wiem, że nie chciała przyznać sama przed sobą, że była w domu potrzebna męska ręka. Przynajmniej ja to wiedziałam. Po wyjeździe taty to ja stałam się siłą roboczą do sklejania regałów.
     Jednak najbardziej było mi żal mojego Fort Nelson, zawsze pokrytego śniegiem na wpół  wyludnionego miasteczka, które było moim miejscem na ziemi. Podejrzewałam, że będzie mi go brakować, lecz kłujące uczucie tęsknoty pojawiło się znacznie szybciej i intensywniej, niż myślałam. Zostawiłam tam najlepszą przyjaciółkę, wszystkie wspomnienia, ulubione miejsca i szkołę. 
     Właśnie, szkoła. Na samą myśl, że jutro jest poniedziałek, dostawałam niepokojących drgawek.
      Kiedy czarny Dexter podreptał do kuchni, wypełzłam z łóżka i wciągnęłam pierwsze lepsze dżinsy z walizki leżącej koło łóżka i sweter w kolorze khaki. Zerknęłam na budzik na stoliku nocnym, była szósta rano. A więc spałam niecałe dwie godziny? Po nużącej podróży pociągiem i kilku godzinach lotu samolotem wcale nie byłam śpiąca. Mój koszmar skutecznie spędził mi sen z powiek.
      Wzięłam szybki prysznic, przy okazji testując wodny masaż z olejkami zapachowymi, stojących w krótkim rządku na półeczce. Od kiedy tata używał takich bajerów? Może faktycznie zmienił się bardziej, niż podejrzewałam... W każdym razie olejek o zapachu wiśni zaklepałam sobie na cały pobyt w tym domu. Zaczynało mi się tu podobać.
     Zeszłam po schodach, ostrożnie stąpając po stopniach, by nikogo nie obudzić. Salon w świetle poranka był przestronniejszy od tego, którego zapamiętałam z wczoraj, jednak tak jak podejrzewałam na początku - szału nie ma. Podniszczona kanapa stała na środku pokoju naprzeciw dużego telewizora. Na ścianach wisiało dużo obrazów ulubionego artysty taty, Paola Veronese. W domu w Fort Nelson również kilka wisiało, ale mama ich nie lubiła, twierdziła, że wprowadzają złą energię, toteż do wyprowadzki ojca legły na strychu. Meble w salonie były w niektórych miejscach splamione zaschniętą farbą i nieco obtłuczone po bokach. Widocznie tata sam zabierał się za remonty.
     W rogu pokoju stał kominek, na którym stało kilka małych zdjęć w ramce. Podeszłam i wzięłam do ręki jedno z nich, przedstawiające mnie i mamę na wycieczce do Rzymu, kilka lat temu. Nie sądziłam, że je tu znajdę.
       Dopóki rodzice spali (tata w pokoju gościnnym, rzecz jasna) zamierzałam rozejrzeć się po okolicy i zrobić sobie krótką wycieczkę krajoznawczą. Zarzuciłam na siebie lekką kurtkę, która wisiała akurat na wieszaku w przedsionku, wciągnęłam na głowę czapkę i otworzyłam drzwi.       Okolica była naprawdę ładna, spokojna. Mały ogródek otaczały młode jabłonie, rzucające krótkie cienie na starannie skoszoną trawę. Całą posesyjkę otaczał niski drewniany płot z białą skrzynką na listy od zewnątrz. Zeskoczyłam ze schodków werandy i stanęłam zbita z tropu - było mi ciepło. Cofnęłam się do okna i zerknęłam na termometr - piętnaście stopni na plusie. Dodatnia temperatura dawało się we znaki podwójnie, po szesnastu latach spędzonych w mroźnym kanadyjskim Fort Nelson. Nawet nie pomyślałam, że w tej części Stanów może być cieplej, tym bardziej, że w moim rodzinnym miasteczku było teraz tyle na minusie.
      Zarzuciłam sobie niepotrzebną kurteczkę na ramię, wcisnęłam czapkę do kieszeni i ruszyłam drogą wzdłuż ściany gęstego lasu. Upewniłam się jeszcze tylko, że adres ojca to Haventure 7, by wiedzieć, gdzie wracać. Od zawsze wszyscy powtarzali mi, że mam kiepską orientację w terenie. Nie zaprzeczałam.
     Ojciec urządził się na obrzeżu miasta, z dala od głównego centrum, więc napajałam się ciszą i świeżym powietrzem. Miałam w planach zrobić małą rundkę siecią ulic naokoło, nie było więc szansy zabłądzić, nawet jak dla mnie. Minęłam skraj lasu i skręciłam w pierwszą w lewo. Dużo mieszkań było tu do siebie podobnych, różniły się tylko numerkami, lub kolorem ścian. Wszystkie trawniki były równo ostrzyżone, a na podjazdach stały samochody, którym promienie słońca rozgrzewały maski. Robiło to zbijający z tropu efekt jedności, rodem z filmów amerykańskich.
   No tak. To przecież Ameryka.
   Na chodniku przed jedną z bram stał krwistoczerwony, najbardziej wypasiony motor, jaki kiedykolwiek widziałam. Kiedyś zawsze chciałam mieć taki, żeby szpanować w szkole, ale ostatecznie zrezygnowałam, nie tylko ze względu na finanse, a raczej ich brak. Ja nawet na rowerze wjeżdżałam w drzewo. Moja babcia prędzej skoczyłaby na bungee, niż mama kupiła mi motor.
    Zaintrygowana rozejrzałam się ukradkiem, czy nikogo na podwórku nie ma i zadowolona z okazji podskoczyłam do czerwonego cacka. Na kokpicie przy kierownicy znalazłam ogrom pokręteł i kolorowych guzików, dokładnie takich, których nie wiadomo jakby się człowiek starał - i tak je wciśnie. Jeszcze raz się rozglądnęłam, po czym szybko wskoczyłam na skórzane siedzienie. Chwyciłam czerwony kask z bagażnika, dokładnie taki, jaki zawsze chciałam założyć i wcisnęłam go sobie na głowę. Pochyliłam się do kierownicy i ciesząc się  zaczęłam wciskać po kolei wszystkie guziki.
      - Brum brum - zachichotałam.
      - Dobrze się bawisz? - usłyszałam nagle czyjś głos z prawej strony. Krzyknęłam i szybko zeskoczyłam z pojazdu, zataczając się przez uciskający kask. - Uważaj, bo odjedziesz - dodał rozbawiony głos młodego chłopaka, stojącego po drugiej stronie bramy. 
 Nie miałam pojęcia jak się tam znalazł i jak długo stał, ale byłam pewna że moja twarz miała teraz taki sam odcień, jak motor..
    - Eee... - wydukałam tuptając w miejscu i siłując się z tym głupim kaskiem, który zacisnął się na mojej głowie bardziej, niż to było konieczne. Bardziej upokorzyć się już nie mogłam.
    - Daj, pomogę ci.
   Chłopak przeskoczył przez bramę i błyskawicznie znalazł się obok mnie. Był wyższy ode mnie, miał jasne, ułożone włosy i roześmianą twarz. Tyle przynajmniej widziałam przez tą przeklętą szybkę. Obrócił mnie w swoją stronę i jednym ruchem ściągnął kask z mojej głowy. Odetchnęłam głęboko, poprawiając nieudolnie włosy. Szlag by to trafił.
    - Dzięki - wymruczałam, czując, że robię się jeszcze bardziej czerwona - Sama bym sobie poradziła.
    - W to nie wątpię - zaśmiał się serdecznie, przyglądając mi się uważnie. Położył kask z powrotem na bagażniku i zmrużył oczy.
    - Nie znamy się przypadkiem? - spytał. Przyjrzałam się mu ukradkiem. Może faktycznie wydawał mi się trochę znajomy, ale jakby nie patrzeć mnóstwo chłopaków na filmach amerykańskich wyglądają podobnie, mają te same fryzury, czy tam koszulki. Ten typ przypominał mi jednego z nich.
    - Nie, wątpię - odparłam wymijająco i odwróciłam się na pięcie, próbując odejść, jednak upadłam jak długa na chodnik, nadeptując na rozwiązane sznurowadło.
No szlag by to trafił.
    Otrzepałam dłonie z piaskowego pyłu i szybko wstałam, zanim zdążył do mnie podlecieć. Jeszcze tego brakowało, by mnie podnosił.
    - Wszystko okej? - zapytał, przyglądając mi się podejrzliwie i usiłując powstrzymać wybuch śmiechu. Zmarszczyłam brwi.
    - Ta, dzięki. - miałam ochotę zapaść się pod ziemię. - Muszę lecieć, na razie. - uśmiechnęłam się słabo, maskując dokuczający ból kolana. Ruszyłam dziarskim krokiem przed siebie, zachowując moje resztki godności. Znów miałam to głupie wrażenie, że krzywo idę.
    - Wpadnij jak będziesz chciała pojeździć - usłyszałam za plecami jego szczery śmiech i szybko zniknęłam mu z oczu za rogiem.

***************************
Hej, blog się dopiero rozkręca, mam nadzieję, że nie zanudziłam was za bardzo (: Komentujcie, przyjmę na klatę każda opinię <3









     




wtorek, 21 stycznia 2014

Prolog

Podążałam wybrukowaną, wąską ścieżką, ciągnącą się na środku okazałego, pełnego przepychu ogrodu. Był bardzo duży, wyglądał jak pole golfowe, tyle że grę uniemożliwiały rosnące wszędzie w kilku rzędach drzewka. Od każdego z nich  wydobywało się fioletowo-białe światło, jakby były ustrojone choinkowymi lampkami, ale nigdzie nie zauważyłam kabla, czy wtyczki. Świeciły i migotały tak same z siebie, własną mocą, rozpraszając mrok i dając mi pełną widoczność, pomimo panujących ciemności za bramą ogrodu.
     Zwolniłam kroku. Nie miałam pojęcia, gdzie jestem, ale było tu naprawdę pięknie. Po każdej stronie ścieżki stała duża fontanna, która sama się wręcz prosiła, by koło niej przycupnąć, i - tak jak pewnie wyglądałoby to w moim błagającym o grację przypadku - wpaść do niej. Zboczyłam z drogi i przedreptałam przez miękką trawę. Dopiero teraz zauważyłam, że jestem boso. Właściwie to było mi całkiem przyjemnie, trawa była chyba podgrzewana, bo czułam od niej promieniujące ciepło.
Podeszłam do fontanny i oparłam się rękoma o marmurową płytę. Z początku byłam pewna, że i ona jest otoczona lampkami, jednak zaskoczona stwierdziłam, że tajemnicze światło biło właśnie od wody. Świetlisty płyn wylewał się z małych otworów o kształcie trójkątów, wpadając do iskrzącej się otchłani. Rozejrzałam się ukradkiem, czy nikt przypadkiem mnie nie obserwuje i ostrożnie stanęłam na płycie fontanny. Miałam na sobie starą białą koszulkę z nazwą mojej ulubionej drużyny koszykówki. Jeśli wpadnę do wody, ta kreacja zbytnio nie ucierpi. Zadowolona z takiego obrotu sprawy wyciągnęłam dłoń w stronę wody. Ciekawe jak smakowała? Jeśli tak, jak wyglądała, to mogłabym pić tylko i wyłącznie to do końca życia. A gdyby ją tak zacząć butelkować..? Miałabym kasy jak lodu i wyciągnęłabym rodziców z finansowego dołka. Zmotywowana tą myślą nachyliłam się bardziej. Kiedy moje palce miały poczuć już tajemnicze światło, dobiegł mnie czyjś szept. Odwróciłam się gwałtownie, prawie tracąc równowagę. Chciałam się odezwać, lecz nie potrafiłam wydobyć z siebie głosu, zupełnie jakby ktoś trzymał w pięści moje struny głosowe, nie pozwalając im drgać.
Zeskoczyłam z fontanny. Przycupnęłam na trawie i ponownie wsłuchałam się w odgłosy.
          - Noemi - damski, delikatny głos wymówił moje imię.  Mimo tego, że ogród był wystarczająco oświetlony, nikogo nie zauważyłam. Próbowałam wytężać wzrok, jednak ten zatrzymał się na równie mocno oświetlonej rezydencji, do której prowadziła główna ścieżka.
 Zawahałam się. Kto mnie wołał? Czego ode mnie chciał? I w ogóle gdzie ja, do jasnej ciasnej, jestem? Nie kojarzyłam tego miejsca, ani nie przypominało mi żadnego, które pasowałoby do scenki z krwawego horroru o wampirach. Tu było zbyt pięknie. A może właśnie tak miałam myśleć?
   Wkroczyłam znów na ścieżkę i pewniejszym krokiem skierowałam się do budynku, wciąż podziwiając piękno ogrodu. Ktokolwiek tu mieszkał, miał niezłego ogrodnika.
     Stanęłam przed wielkimi, metalowymi  wrotami, rodem z jakiejś bajki o księżniczkach. O dziwo, były otwarte. Kiedy położyłam dłoń na lodowatej klamce, te zaskrzypiały donośnie. Wślizgnęłam się czym prędzej do środka.\, nim ktokolwiek zdążyłby mnie tu wepchnąć. Byłam zaskoczona swoją odwagą, kiedyś sama nigdy bym tu nie wlazła.
Widocznie ta terapia w szkole na temat "podniesienia swojej samooceny i uwierzenia w siebie" chociaż trochę działała.
Znalazłam się w przestronnym holu. Nie zauważyłam żadnej lampy, świec, czy żarówek, jednak wszystko doskonale widziałam. Fioletowy, zdobiony dywan prowadził przez pokój, na końcu rozdzielając się na schody. Było tu nawet przytulnie, jednak zimna marmurowa podłoga  bardzo ziębiła mi stopy. Wskoczyłam na puszysty dywan. Był naprawdę misternie zdobiony, przedstawiał jakieś małe obrazki i słowa w nieznanym mi języku. Twórca zadbał o każdy detal.
Podniosłam głowę i stanęłam jak wryta. Przestronny hol zniknął, a ja stałam właśnie w pustej ogromnej sali, przypominającej trochę salę balową ze średniowiecza. Na ścianach wisiało kilka starych obrazów, jednak pokój pozbawiony był okien, i co najdziwniejsze - drzwi. Obejrzałam się za siebie, jednak ujrzałam tylko kolejny obraz. Usłyszałam, że mój oddech przyspieszył. O nie, najgorsze, co mogłabym teraz odwalić, to spanikować.
    Kiedy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegłam, że sala nie była zupełnie pusta. Pośrodku stało ogromne, bogato zdobione lustro. Nie miałam nic do stracenia - starając się nie narobić hałasu, podreptałam do niego i ostrożnie stanęłam naprzeciwko. Wydałam z siebie zduszony krzyk i cofnęłam się gwałtownie. Dziewczyna stojąca przede mną była do mnie zupełnie niepodobna. Miała na sobie fioletową, balową suknię, a jej włosy były spięte w misterny kok, kiedy moje były rozczochrane i luźno otaczały ramiona. Jedyne, co mnie z nią łączyło, to przerażona mina. W sumie, to nieźle wyglądałam w tej kiecce. Nie wiedziałam, że we fiolecie mogłoby być mi całkiem do twarzy.
   Uniosłam delikatnie prawą rękę. Moje odbicie zrobiło dokładnie to samo. Odetchnęłam z ulgą. To jednak byłam ja. Opuściłam luźno dłoń i zaczęłam się przyglądać dokładnie samej sobie. Nie znałam się od tej strony - zawsze wolałam ubierać T-shirty i szorty, niż wciskać się w sukienki i sterczeć w łazience od samego rana, robiąc sobie boski makijaż. Chwyciłam dłońmi spodenki - wyobrażając sobie, jaki w dotyku musiał być materiał sukienki. Wyglądał na gładki i aksamitny, tylko miejscami celowo marszczył się, by nadać sylwetce kształtów.
    Nagle dziewczyna w lustrze ponownie gwałtownie podniosła rękę. Cofnęłam się. Mój wzrok powędrował do jej dłoni i już po chwili zauważyłam, że trzyma w niej nóż. Zanim zdążyłam zareagować, cisnęła nim w taflę po drugiej stronie lustra.